Całą noc padało, ale ranek postanowił się rozchmurzyć, zaczęła zmieniać się roślinność - marne brzozy, małe jakieś, potem już same wrzosy, kamienie i krzewinki - coś jak tundra. I tak Mariusz sobie jechał i jechał, aż tu nagle coś go podbiło. Patrzy - z rowerem wszystko w porządku, patrzy na jezdnie a tam nic, ani śladu czegokolwiek. Ach no tak - to przecież koło podbiegunowe - jest, tylko go nie widać:) Po drodze znalazło się także parę sklepów z pamiątkami i nasz podróżnik nie zawahał się i zrobił nalot na nie. Potem wpadł na pomysł, żeby ominąć tunel i pojechać drogą z 1936 roku - i zgubił licznik. Oj wielka to strata, ale że on uparty i się nie poddaje, zaczął szukać na tej kamienistej drodze zguby i za trzecim razem znalazł - hura! W końcu dotarł na parking, gdzie jego oczom ukazały się dwie przyczepy na polskich numerach - a Polacy okazali sie znajomi - napotkani już wcześniej w trakcie podróży. Nie obyło się bez herbatki i serdecznych podrowień. Dzień zakończył się (o ile w ogóle się skończył) na "polu namiotowym" gdzie na polance były już rozbite 2 namioty i chrapiące w nich stworzenia rowerowe. Jednym słowem SZALEŃSTWO! Pozostało 90 km do Bodo i jutro już promikiem na Lofoty...ach pozazdrościć :)